Dziś – 27. maja – do sklepów trafił najnowszy krążek formacji Fonovel.
„Różowy Album” jest drugą płytą w dyskografii tego łódzkiego zespołu. Singel „Czerwień” znacie z naszej anteny, teraz nie pozostaje nic innego niż zapoznać się z pozostałą częścią albumu.
Są takie zespoły, które kiedy rozbłysną, słuchacz zadaje sobie pytanie, czy będą świecić trwale, czy to tylko pojedynczy błysk, niczym ślad pioruna na niebie, gwałtowny i krótki. Tak jest przy każdym debiucie fonograficznym, który swoim poziomem wyróżnia się na tle rodzimych produkcji… Pamiętam ten entuzjazm towarzyszący pierwszej płycie Fonovel „Good Vibe”, choć przyznam, że minęło od tej płyty na tyle dużo czasu, że przestałam czekać na dalszą porcję dźwięków z Łodzi.
Doczekałam się, choć zdziwienie było spore. Nowy materiał pełen jest zaskoczeń i nieoczekiwanych rozbłysków, ale po kolei, na pewno nie jest to album jednoznaczny i łatwy do opisania – mimo tytułu: „Różowy album”, płyta ma wiele odcieni…
Szarość wielkich miast
To niewątpliwie płyta 30 latków adresowana do młodzieży miejskiej, poszukującej i aktywnej, dla ludzi z mojego otoczenia, z mojego – napiszę z odcieniem patosu – pokolenia. Jak inaczej czytać utwór „Nie, nie, nie”. Tekst prowokacyjny i niepokorny, bez zbędnych metafor, omówień, wprost uderza w słuchacza, idealny do wykrzyczenia w twarz pracodawcy, świetny, by posłuchać go w metrze, tuż przed stacją wypluwającą pasażerów wprost w sidła korporacji. Gdzieś zachowano tu równowagę, stąpając po cienkiej linie rozpiętej między przepaścią banału, a otchłanią szczerości. Będąc bardzo wyczuloną na patos i na tanie metafory, tak irytujące w polskich piosenkach, jestem zaskoczona, jak lekko Fonovel te pułapki ominął.
Wszystkie kolory czerwieni
Gdy nuty buntu i kontestacji wbiły się w słuchacza, płyta zaczyna zsuwać się w sferę, w której najpiękniej się rozpłynąć. Autorów tego albumu (widać i czuć wypadkową emocji całego zespołu) interesuje przede wszystkim świat uczuć najwyższych. Znów, ta sama bezpośredniość i czystość przekazu, a jednocześnie nawet na moment zespół nie jest dosłowny. Proszę, posłuchajcie, tak jak mi się to zdarzyło przez cały ostatni tydzień po kilka razy utworu „Dreamer”. Jeśli chodzi o warstwę aranżacyjną, to już najwyższa klasa, swoją drogą, gdy słyszałam premierę w lutym na „Trójce”, myślałam, że Stelmach puszcza Depeszów… Utwór, choć aluzyjny, może trochę wyczuwalne są odniesienia do Muse, to muzycznie oryginalny. Widać pracę kompozytorską, co wynika zapewne z tego, że za przygotowanie melodii odpowiadają wykształceni muzycy, świetnie obeznani z repertuarem klasycznym, z drugiej strony mający swoje sukcesy w innych projektach alternatywnych. Niemniej, liczba muzycznych cytatów onieśmiela, oczywiście, brak mi erudycji zawodowych kompozytorów, by nazwać wszystkie odniesienia i aluzje od muzyki poważnej, przez filmy z Jamesem Bondem po wyraźne i słyszalne nawet dla mnie puszczenie oka do legendarnego „Strangelove” w singlowym „Czerwień”.
Nie zapomniano jednak o prostych, ale bardzo uzależniających melodiach. Poetycki utwór „Discover” to dawny Fonovel, taki jaki porywał na koncertach publiczność.
Which one is Pink?
Jeśli już prowadzić polemikę z tekstami kultury, to chyba dobrze odnosić się do tych najwybitniejszych, choć nie oczywistych. Nie ma na płycie żenujących coverów serwowanych nam przez tak zwane gwiazdy polskiej muzyki lub dróg na skróty, ale są cytaty i to liczne. „Sign it”, brzmi jak ścieżka dźwiękowa do nieistniejącego (jeszcze?) filmu. Jeśli jednak na moment spojrzymy poprzez mglistą aurę tego utworu, odnajdziemy transkrypcję słynnego dialogu z „Have a cigar” Pink Floyd, z mojego ulubionego albumu „Wish you where here”. Czym innym, jeśli nie prologiem do tej obłudnej sfery podejrzanych producentów, marnych menadżerów i całego tego muzycznego establishmentu, który decyduje co mamy słuchać – jest nowa, jedna z moich ulubionych kompozycji na tym albumie narracja wschodzących gwiazd z Młodzi.
Zaciemnienie
Czytane dosłownie, te utwory bronią się. Dobrze brzmią przez radio, choć pewnie poza wspomnianą Trójką, która pierwsza grała ten materiał, muzykę z „Różowego albumu”, będziemy słyszeć raczej w autorskich audycjach, niż w na playlistach tych stacji, których raczej i tak nie słucham. Zła informacja dla zespołu jest jednak taka, że rynek muzyczny nie sprzyja ambitnej muzyce, nad cytaty przedkładając banalny i prosty przekaz.
Tymczasem, te utwory pod wierzchnią warstwą skrywają często brutalną satyrę, ostrą polemikę, wreszcie przekaz bardzo silnie przesiąknięty…ekologią. W „Ginie Mój Ogród”, zespół postanowił, jak chyba nikt inny wcześniej – tak wyraźnie opowiedzieć się po jednej ze stron konfliktu, który rozpala społeczeństwo. Nie będę uprzedzała czego dyskusja dotyczy, ale przyznam, że głos zespołu mnie zaskoczył. Zwłaszcza, że utwór rozpoczyna cytat z Leśmiana, a w tekście pojawiły się fragmenty poematu „Wydrążeni Ludzie” T.S. Eliotta, w najbardziej inspirującym przekładzie – Czesława Miłosza. Całość dopełniona dźwiękami rodzącymi niepokój i tworzącymi nastrój przed apokaliptycznej samotności – utwór zaskakująco dojrzały i aluzyjny, z niesamowitą, narkotyczną wręcz melodią snutą na tle ściany z mooga. Muzycznie to czarna perła.
Barwy pszczół
Mimo kilku świetnych utworów, album jest nierówny. Są na tej płycie rozbłyski talentu, jest też jedno uderzenie pioruna, ale jest też kilka kompozycji, które nie trzymają poziomu.
Nie wiem natomiast, co podkusiło zespół do tylu prowokacji i tak swobodnego operowania aluzjami. Dobrą ilustracją jest najszybszy kawałek na płycie – „Beekeeper’s Daughter”. Przecież to układanka złożona z cytatów i parafraz. Pierwsza linijka, nie wiem czy do końca świadomie przeinacza jeden z najbardziej charakterystycznych utworów The Smiths (Some girls are bigger than others), w wersji Fonovel, pojawia się słowo „thoughts” w miejsce słowa „girls”, co całkowicie zmienia kontekst, ale świetnie wprowadza w najbardziej dynamiczny utwór na płycie. Podobnie jak „Nie, nie, nie” i „Sign it” – piosenka o „córce pszczelarza” pozornie ma przekaz społeczny i kontestacyjny. Pozornie, bo kolejne przesłuchania nie pozostawiają wątpliwości, że jest to przewrotnie napisany utwór o miłości. Gitarowy charakter budzi raczej skojarzenia z brit popem, co jeśli połączyć z bezczelnym cytatem z „Happiness is a warm gun” Beatlesów, nie jest raczej skojarzeniem przypadkowym. Dla mnie ten utwór jest jak grom z jasnego nieba. Dziwić może jedynie, że zespół umieścił go prawie pod koniec płyty, testując cierpliwość słuchacza…
„…Spływa mrok…”
Po kilkukrotnym przesłuchaniu całości, wracałam częściej już tylko do pojedynczych utworów, niektóre świadomie opuszczając. Pewnie dużo zależy od nastawienia, ale przy tylu zwrotach stylistycznych, nie wszystkie zaproponowane konwencje do mnie przemówiły. Zespół raczej świadomie zdecydował się na płytę ambitną, rezygnując z łatwych przebojów, wybrał (jak sami śpiewają) „krętą ścieżkę”. Myślę, że próbę czasu wytrzyma na pewno najlepszy na płycie „Dreamer” i może „Beekeeper’s Daughter”, które albo zostanie hymnem gniecionych kredytem dwudziestoparo- trzydziestoparolatków, albo przepadnie w oparach eteru, bo nie słyszałam o jakiejś wysoko budżetowej promocji tej płyty…
Mnie się ta płyta również podoba, choć mam wrażenie, że jest znacznie bardziej ambitna i kolorowa w porównaniu z Good Vibe. Fajnie, że nagrali nowy materiał, pytanie kiedy przyjadą do Warszawy??