Ostatnie smaczne ciastko. Recenzja 'Loud Like Love’ Placebo.

O powrót Placebo bardzo się bałam i zdążyłam już przetłumaczyć sobie, że należy pogodzić się z tym, że może być tylko gorzej. Tymczasem dostałam płytę, która pobiła na głowę długo wyczekiwany przeze mnie powrót Nine Inch Nails.

Warning! To będzie długa recenzja (możecie zjechać na dół i sprawdzić jak długa, ale co ja poradzę, że za nic nie jestem w stanie tego skrócić, a co więcej mi się nie chce).

  Kiedy Placebo wystartowali w połowie lat 90-tych byli zjawiskowi. Szczupły, kobiecy Brian Molko, wysoki Stefan Olsdal, no i Robert Schultzberg – najbardziej chyba męski z całej trójki, z wiecznie niezadowolonym wyrazem twarzy. Ten zresztą dość szybko zastąpiony został przez Steve’a Hewitta.

   Z zespołem Placebo dorastałam, nic więc dziwnego, że darzę go dużą sympatią i z sentymentem sięgam sobie do starych płyt zespołu. Zaczęło się od teledysku do ‘The bitter end’ – to było przed moimi 16 urodzinami, a Placebo właśnie wypuściło ‘Sleeping with ghosts’. Zobaczyłam ich na którymś z kanałów muzycznych, później było czatowanie przy radioodbiorniku z czystą kasetą, żeby tylko nagrać sobie ten kawałek i móc go zapuścić w walkmanie. Na końcu był prezent urodzinowy w postaci kasety ‘SWG’ i kompletowanie dyskografii. Kiedy ma się naście lat poszukuje się czegoś co odpowiada zmiennym nastrojom, często pojawiającym się chandrom i dołom. Placebo fantastycznie wpasowało się w klimat dorastania, a gdy zaczęłam zbierać dyskografię i zapoznałam się ze starymi płytami poczułam, że znalazłam muzykę, która doskonale do mnie pasuje. Pamiętam kiedy po raz pierwszy wrzuciłam do odtwarzacza ‘Without you I’m nothing’ – można było zbierać mnie z podłogi. Na początku podchodziłam do Placebo bezkrytycznie i tego samego wymagałam od innych. Po czasie zaczęłam zauważać gorsze momenty zespołu i wyławiać z ich muzyki perełki. Po dwóch genialnych (WYIN i SWG) i dwóch dobrych (Placebo i Black Market Music) płytach, przyszła pora na krążek, do którego przekonać w pierwszej chwili się nie mogłam (‘Meds’) i którego bardzo dobre brzmienie odkryłam dopiero po latach.

  A potem pojawiło się ‘Battle for the sun’. No dobra, może nie od razu. Czekałam na ten krążek z drżeniem serca i kupiłam go w dniu premiery, a potem wrzuciłam do odtwarzacza i nie wiedziałam co powiedzieć. Zabrakło Hewitta, zabrakło brudnego, smutnego Placebo, pojawiły się te miłe, sympatyczne melodie, do których dobrze potupać nogą i nucić je pod nosem. Słuchałam Placebo, bo było moje, bo to było stare dobre Placebo (a przynajmniej tak powtarzałam), przy którym dorosło się, dojrzało, przy którym kształtował się gust muzyczny. Ale co z tego, skoro dzisiaj nie jestem w stanie zanucić kawałków z tego krążka, podczas kiedy z przejęciem nucę ‘Taste in men’ czy ‘The crawl’?

  Jak bardzo bałam się powrotu zespołu to wiem tylko ja. Po niezbyt udanym ‘Battle for the sun’ (choć wierni fani pewnie teraz zmieszają mnie z błotem bo jak to tak można), gdzie Brian Molko nagle zapuścił włos i zaczął przygrywać kawałki w stylu ‘Bright lights’, a czarnowłosy Hewitt zastąpiony został przez wytatuowanego Forresta, który nie dosyć, że młodszy od reszty ekipy, to jeszcze kompletnie nie pasujący do mrocznego image’u zespołu, zaczęłam zastanawiać się czy będzie podobnie czy może jeszcze gorzej. No ale skoro twierdzą, że walczą o słońce to i w mroku ciągle siedzieć nie mogą. Może więc pora na zmiany i trzeba się z nimi pogodzić? Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać – kompletnie obraziłam się na ich EP-kę ‘B3’. Ale kiedy usłyszałam, że we wrześniu 2013 będzie longplay postanowiłam wykrzesać z siebie jeszcze iskrę nadziei.

  Kiedy wypuścili ‘Too many friends’ (pierwszy singiel z ‘Loud like love’) pomyślałam, że z tego nowego krążka chyba niestety nic nie będzie (tu znów narażam się na zaatakowanie mnie przez wiernych fanów Briana Molko i spółki) ale i tak kupiłam bilet na listopadowy koncert. W końcu to Placebo. Nie wiem skąd pomysł na wypuszczenie jako singla takiego średniaka, Placebo chyba uznało, że ten numer jest radiowy i stacje muzyczne na pewno nie odmówią sobie przyjemności zaprezentowania jak to zespół wraca silny, zwarty i gotowy, do tego ze skocznymi gitarami. Na pewno będzie fajnie, idźcie kupić płytę. A potem wypuścili krążek, na okładce którego znalazły się kleksy i masa kolorów. Trochę tego już było za dużo jak dla mnie.

  Nazwali płytę ‘Loud like love’ – a więc ma być głośno. I w pierwszej chwili jest. Skojarzyło mi się z debiutem, nie wiem dlaczego, tam też zaczęli z przytupem i od razu zaprosili na imprezę. Coś jednak jest nie tak. Pierwsze dźwięki i dalej nie wierzę, że może być dobrze. Zresztą już jestem pogodzona z porażką Placebo. Nie można wiecznie być dobrym, w przypadku każdego zespołu trzeba liczyć się z tym, że nadejdzie moment, że będzie gorzej – szczyt chyba pozostał osiągnięty, można na nim pozostać, a można zacząć z niego powoli się staczać. Molko wyśpiewuje ‘we are loud like love’ a to jest tak przerażająco radosne, że zastanawiam się czy to ja dorosłam, czy on się zestarzał, a może jedno i drugie. Po chwili jednak zdaję sobie sprawę (całkiem serio) z tego, że przy tym jego krzyku zamykam oczy, rozkładam na boki ręce i bezdźwięcznie powtarzam wraz z nim. Drugi utwór i niezmiennie coś mi tu nie pasuje. ‘Scene of a crime’ rozpoczęte jest od klaskania. Jak jednak dobrze robię, że nie przewijam tego kawałka, bo to, co ważne pojawi się w nim dopiero później. I to (choć później będzie nas czekać jeszcze irytujące mnie ‘Too many friends’ i dziwnie dla mnie blado wypadające ‘Hold on to me’) jest już znak, że na tej płycie jednak będzie inaczej, pojawiają się klawisze i nieśmiała elektronika. Muszę wrócić do ‘Battle for the sun’, wybaczcie. Oprócz kilku kawałków, które naprawdę mi tam dokopały (‘Julien’, ‘Breathe underwater’ i leniwe ‘Speak in tonques’ z ‘aaahaaa’ w tle) nie mogłam do tej płyty się przekonać, więc to chyba normalne, że ‘LLL’ było dla mnie sprawdzianem – pójdą w tę stronę czy nie.

  ‘Rob the bank’ – jesteśmy w połowie krążka, a ja wciąż mam mieszane uczucia, z jednej strony wiem, że myliłam się nie wierząc w siłę Placebo, z drugiej dalej nie ma czegoś, co by przewróciło mnie na ziemię i dokopało tak, że ledwo żywa wstałabym później z podłogi i łamiącym się głosem powiedziała: ‘jeszcze’. Ale hałasują, w sposób brudny, taki, jak to zwykli robić kiedyś, a to sprawia, że wyczuwam w tym stare Placebo i znowu czuję się trochę jakbym miała 16 lat. Jedyną irytującą dla mnie rzeczą w tym kawałku będzie jednak klaskanie: ileż można klaskać? Ale potem przychodzi chwila, kiedy mam wrażenie, że Molko sam zdobył się na oklaski dla siebie. Kolejny utwór ‘A million little pieces’. Impreza się skończyła, teraz będziemy sprzątać, a jutro wyleczymy kaca zastanawiając się co zrobiliśmy poprzedniego wieczoru i czy wszystko co zrobiliśmy było grzeczne.

  Już nie jest głośno. Może miłość jednak wcale nie krzyczy, a przynajmniej nie po jakimś czasie? Może w pierwszej chwili euforii i uniesienia możemy krzyczeć światu tę całą swoją głośną, ryczącą, wielką miłość, ale później przychodzi czas, kiedy odnajdujemy inny sposób by o niej powiedzieć? Może później przychodzi nie mniej piękny spokój? Zastanawiam się czy to aby nie jest nawet lepsze od krzyku w przypływie uniesienia. ‘Exit wounds’ coś mi przypomina. Tak tak, mam deja vu. Oni lubią wstawiać zabarwiony elektroniką kawałek w sam środek młynka, który już rozkręcili. Nam się wydaje, że już wiemy o co chodzi, a tu hops! Pojawia się ‘Something rotten’ na SWG, albo ‘Julien’ na BFTS (ten pierwszy nieprzyzwoicie zmysłowy, ten drugi każący tańczyć w sposób… równie nieprzyzwoity, ale przecież to hedoniści). Tutaj nie będzie nieprzyzwoicie, ale zaczyna się od brzęczącego dźwięku, nie wiadomo co się stanie. I ten Molko – coś knuje, słychać to w jego głosie, ale co? Zaspokój ciekawość a nie tylko robisz smak. Co zamierzasz? I kiedy?

  Na ‘Purify’ znowu zrobi się głośno, tym razem z czysto fizyczną odmianą miłości, albo raczej pożądania. ‘My kiss / can you feel it yet /
On the back of your legs / And on the nape of your neck’. A później znów koniec imprezy wraz z ‘Begin the end’, który wraz z ‘A milion Little pieces’ i zamykającym płytę ‘Bosco’ jest dla mnie najpiękniejszym momentem tego krążka. ‘I love you more than any man’ śpiewa w ostatnim utworze Molko głosem pełnym poczucia winy i bezsilności. Mam wielki szacunek do muzyków, którzy zamykają swoje albumy tak, że później przez kilka minut chcemy siedzieć w ciszy myśląc o tym, co przed chwilą usłyszeliśmy.

PLACEBO_LOUD-LIKE-LOVE

 

  Ta płyta jest piękną całością. Tak tak, wystarczy wsłuchać się we wszystkie utwory po kolei, posłuchać tekstów. Molko nigdy nie był moim ulubionym autorem tekstów, nigdy nie był moim ulubionym gitarzystą. Wokalistą też nie, wolę niskie męskie głosy. Ale zawsze był na tyle elektryzujący i na tyle prawdziwy, że czułam do niego i do tego co robi coś bardzo ciepłego. Trochę mi nawet dzisiaj wstyd, że nie wierzyłam w niego, kiedy przygotowywał ‘LLL’.

  Myślę sobie, że Placebo nigdy nie powróci do tego, co było kiedyś. Taka chyba kolej rzeczy – najfajniejsze rzeczy tworzy się jak się jest pokopanym, nieszczęśliwym, młodym i prowadzącym rockandrollowy tryb życia hedonistą. Wtedy dojrzały wiek może tu tylko zawadzać. Placebo kiedyś takie było, chaotyczne, głośne, pokopane. Za to pokochały je rzesze wrażliwców i outsiderów. Ale czy nie zmienianie się, trwanie przy swoim i nie zgadzanie się na to, by dorosnąć byłoby dobrą opcją?

  ‘Loud like love’ to płyta, w którą zagłębia się powoli, bez pośpiechu. Tak, jakby jadło się ostatnie smaczne ciastko, którego smak chcemy czuć jak najdłużej. Tak, jakby całowało się kogoś, kogo za chwilę już nie będzie. Tak, jakby wchodziło się do ciepłej wody na wymarzonych wakacjach, kiedy za chwilę musimy łapać ostatni pociąg do domu. Już wiem skąd te kolory na okładce. Bo ta płyta jest o miłości, a ile chwil, w których się kogoś kocha, ile gorszych lub lepszych dni, ile kłótni, ile prób pogodzenia się, ile zranień i ile sprawiania radości, tyle kolorów się w niej pojawia. I wiecie co? Już dawno nie było tak, żebym na płycie znajdowała utwory, które mnie wzruszają na kilka chwil tylko po to, żeby po chwili wywołać u mnie uśmiech, który później robi się gorzki. Ale może taka właśnie jest miłość? Bo kochać jest 'bosco’.

Kasia Wu

* Jestem fanką wydawania paru (ha… ha…) groszy więcej na wydania deluxe, zachęcam więc do zaopatrzenia się w dwupłytowe wydawnictwo, gdzie znajdziemy też płytę DVD, choć wiernych fanów Placebo zachęcać chyba do tego nie trzeba…

(przy okazji w tym miejscu chciałam przybić 5! tym, którzy pomimo ostrzeżenia na początku doczytali do końca) ..;)

Share Button
Opublikowano w Muzyka
Jeden komentarz w “Ostatnie smaczne ciastko. Recenzja 'Loud Like Love’ Placebo.
  1. TonyMontana pisze:

    nie drażnią Cię dość banalne teksty typu „my computer thinks I am gay..” i inne grafomańskie wstawki?
    jestem mega fanem od 1 płyty, którą kupiłem gdzieś w Londyńskim Soho w 98 roku.. i LLL muzycznie dam 8/10 ale za teksty 5/10 …