Open’er Festival 2015 – relacja i podsumowanie

Tegoroczna edycja Open’er Festival zaskakiwała już od momentu ogłoszenia pierwszych artystów, kiedy to Mikołaj Ziółkowski [szef Alter Artu i organizator festiwalu] oznajmił, iż tym razem festiwal nie będzie mieć headlinerów jako takich. Największym (pozytywnym!) zaskoczeniem był jednak poziom koncertów, i to pomimo nastawienia „ale będzie super!” związanego z doświadczeniami z poprzednich lat. Zanim jednak o koncertach, warto wspomnieć w kilku słowach o innych zaskoczeniach, czy – prościej mówiąc – zmianach wprowadzonych na festiwalu, które mają swoich zwolenników i zagorzałych przeciwników.

 
ZMIANY

Pierwsze co rzuciło się w oczy jeszcze przed wyjazdem z Lublina to fakt, że tym razem karty PayPass firmy na M z czerwono-żółtym logo należało przywieźć sobie samemu. Jak co roku festiwalowicze mieli dwie opcje płatności (bony festiwalowe oraz karty zbliżeniowe), jednak w tym roku organizatorzy zrezygnowali ze sprzedaży kart doładowanych na konkretną kwotę (w ubiegłym roku 50 lub 100 PLN). Nie znam powodu tej zmiany, osobiście uważam ją jednak za zły ruch jeśli chodzi o wygodę i poczucie bezpieczeństwa uczestników festiwalu. Karty pre-paid pozwalały zostawić swoją prywatną kartę codziennego użytku w domu, nie martwiąc się o to, że możemy ją jakimś sposobem zgubić – bo nawet gdyby zgubić kartę festiwalową, i tak nie narazimy się na straty większe niż 100 zł. Poza tym łatwiej kontrolować wydatki: transakcja odrzucona? Znaczy, że wydałem dziś już dużo. Płacąc swoją kartą można się zapomnieć (choć zawsze można ustawić odpowiednie limity). Na koniec powód zupełnie niezwiązany z praktycznością, ale dla openerowiczów na pewno nie mniej ważny: openerowe PayPassy zawsze stanowił swego rodzaju pamiątkę z festiwalu, zwłaszcza że nazywały się „Alter kArt” i ozdobione były piękną grafiką nawiązującą do festiwalu. Liczę na powrót Alter kArt w przyszłym roku.

W tym roku zabrakło również Alter Space, czyli małej sceny w małym namiocie mieszczącym kilkaset osób, tym samym w którym podczas ubiegłorocznego koncertu Royal Blood zniszczeniu uległa podłoga. Wprowadzona w 2014 roku scena Beat Stage przeniosła się z namiotu postanowionego obok jednej ze stref kulinarnych do hangaru (genialny ruch!), z hangaru (i w ogóle z festiwalu) zniknęło natomiast Silent Disco. Sądząc po okazywanych w internecie reakcjach openerowiczów, brakk dyskoteki z ludźmi tańczącymi w słuchawkach na głowie wydaje się być lekkim strzałem w stopę. Zaskakująco wiele osób wręcz domaga się powrotu Silent Disco na następnej edycji Open’era. To reakcja dość niespodziewana, biorąc pod uwagę obecność Beat Stage (gdzie każdego dnia można było bawić się przy bardzo tanecznej muzyce), a także wprowadzonej w tym roku Heineken Stage, gdzie codziennie DJ-e rozgrzewali parkiet do czerwoności, serwując muzykę przeróżnych gatunków.

Kolejna zmiana, której nie sposób było nie zauważyć przechadzając się po terenie festiwalu to zmiana dotycząca Alter Stage. Środkowa scena została zabudowana namiotem. Zupełnie innym i znacznie mniejszym od tego, pod którym kryje się legendarny Tent Stage, wciąż jednak namiotem. Czy to dobry pomysł? Opinie są podzielone. Sam w pierwszej chwili zareagowałem lekkim szokiem i niepokojem, ale wszelkie obawy co do słuszności tego rozwiązania rozwiał już pierwszy zobaczony tam koncert. Zabudowanie Alter Stage sprawiło, że Opener zyskał drugi Tent Stage w nieco zmniejszonej i zmodyfikowanej wersji – a jak wiadomo, scena w namiocie wytwarza niepowtarzalny klimat. Warto również zauważyć, że dzięki zabudowaniu Alter Stage na całym terenie festiwalu panuje mniejszy chaos dźwiękowy, zwłaszcza podczas przemieszczania się między scenami.

 
DZIEŃ PIERWSZY

Skoro już o pierwszym koncercie była mowa – w tym roku Open’era zacząłem od koncertu rumuńskiej formacji Golan, właśnie na zmienionej scenie Alter Stage. Choć to zespół w Polsce w zasadzie nieznany, organizatorzy postanowili dać muzykom szansę występu na Openerze. I właśnie za takie decyzje Mikołaja Ziółkowskiego i jego ekipę uwielbiają zarówno uczestnicy festiwalu, jak i artyści. Golan mogli pokazać się przed polską publicznością i zaskarbić sobie jej względy, a openerowicze mieli okazję udziału w bardzo dobrym koncercie, z którego nie chciało się wychodzić. Muzyczne niespodzianki w postaci małych, nieznanych zespołów to jedna z tych cech Open’er Festival, które czynią go wielkim.

Koncert Golan był pierwszym, w którym faktycznie uczestniczyłem. Ale wcześniej na głównej scene podglądałem trochę poczynania formacji Kodaline. Koncert był całkiem niezły, choć nie porwał. Porwał za to ASAP Rocky, który pojawił się na Main Stage o 18:30. No, może nie mnie, z racji nieco innego gustu muzycznego, ale zgromadzona publiczność bawiła się doskonale. Sam przystanąłem na jakiś czas i muszę przyznać, że umiejętności współpracy z tłumem raperowi odmówić nie można. Występ urozmaiciły małe efekty pirotechniczne, przyjmowane przez publikę piskiem i brawami. Piskiem i brawami przyjęto także Modest Mouse. Ich koncert wzbudzał wielkie oczekiwania od… 2 lat. Mieli pojawić się w Gdyni w 2013, wtedy jednak odwołali swoją trasę po Europie. Nie przyjechali rok później, mimo złożonej wcześniej obietnicy, w końcu pojawiając się w tym roku. Niestety, „szału nie było”. Sam wokalista ma dość specyficzny sposób bycia na scenie, do tego ciągłe niezrozumiałe mamrotanie utrudniały kontakt z publicznością. Większym problemem były jednak problemy z dźwiękiem – chwilami nie słychać było nic z głównych głośników, momentami wiatr „zabierał” dźwięk gdzieś na bok. Samo wykonanie również nie było porywające – po prostu solidnie zagrany ze strony muzyków koncert.

A$AP Rocky - Open'er Festival 2015

A$AP Rocky – Open’er Festival 2015; fot.:Filip Janowski

Występ Modest Mouse jest jednak jedynym na tegorocznej edycji, co do którego pozostaje lekki niedosyt czy mały zawód. Jeszcze tego samego wieczoru Chet Faker i Alabama Shakes pokazali, że doskonale wiedzą co to znaczy oczarować publiczność i wciągnąć ją w swój świat. Muzyka Cheta jest magiczna sama w sobie, więc i atmosfera na Tent Stage nie mogła być inna. Szkoda tylko, że koncert nie należał do najdłuższych, bo aż szkoda było opuszczać namiot i odłączać się od tego niezwykłego klimatu. Alabama Shakes to muzyka zupełnie inna, jednak specyfika Tent Stage dodała nutę magii również do ich show. Choć nawet bez tego poradziliby sobie świetnie – charyzma, wyjątkowość i wiarygodność liderki, a także jej umiejętności wokalne i gitarowe (świetny feeling!) sprawiały, że oczy nie odrywały się od sceny. Wieczór skradł jednak koncert formacji Alt-J. Brytyjczycy do swojej klimatycznej muzyki dorzucili subtelne wizualizację i fantastyczną oprawę świetlną, co sprawiło że pod główną sceną z każdą piosenką gromadziło się coraz więcej osób. I nic dziwnego, bo wczuć można było się bardzo szybko, a wyjść ze stanu w który wprowadzili muzycy było niezwykle ciężko i nikt nie miał na to ochoty. Co ważne, zarówno utwory z debiutu, jak i z nowej płyty brzmiały bardzo dobrze. Choć przyznam, że serce (nie tylko mi) skradła wersja live kawałka „Taro” zamykającego płytę „An Awesome Wave”. Pierwszy dzień koncertowania zamykał duet Die Antwoord. Południowoafrykańska formacja zaczęła swój koncert o 2 nad ranem na Tent Stage. Późna pora nie stanowiła jednak problemu dla festiwalowiczów, którzy przepełnili namiot i jeśli nie zajęło się miejsca wcześniej, Die Antwoord trze było oglądaćz zewnątrz. Rodzaj show, muzyka oraz sposób bycia jaki prezentują Ninja i Yolandi należą do bardzo specyficznych, co wpływa takżę na odbiór ich koncertów. Zdania publiczności są podzielone – jedni uznali ten występ za koncert dnia, inni stwierdzili – tu cytat – „straszna rąbanka”. Yolandi swoim makijażem i głosem wzbudzała lekki niepokój, ale muzyka bujała jak należy. Podobać się nie musi, ale zobaczyć warto.

 
DZIEŃ DRUGI

 

Na pierwszy ogień drugiego dnia poszedł Tom Odell. Wydaje mi się, że to muzyka, której dobrze słucha się w domu. Koncert jak najbardziej poprawny i muzykom nie można nic zarzucić, ale to po prostu nie są kawałki, które skłaniają do pozostania pod główną sceną do końca koncertu. Może gdyby Tom grał późnym wieczorem albo na Tent Stage łatwiej byłoby wczuć się w nastrój. Bardzo dobre recenzje od uczestników festiwalu zbierał występ formacji Rysy. Na ten koncert nie dotarłem, bo w tym samym czasie na głównej scenie produkowali się członkowie grupy Enter Shikari. Pomimo upału panowie niestrudzenie skakali na scenie jak szaleni, dorzucając do swojej potężnie brzmiącej muzyki jeszcze więcej energii. Każdy z nich mógłby nią spokojnie obdarować inny zespół. Trochę przypominało to koncerty Linkin Park z najlepszych czasów. Po Enter Shikari szybki bieg do namiotu, bo na Tent Stage wchodzili Eagles of Death Metal. Co to był za koncert… Jesse Hughes mógłby uczyć Bono, Jamesa Hetfielda i inne legendy jak nawiązywać kontakt z publicznością. Absolutnie wyjątkowy koncert. Perfekcyjnie dopracowane brzmienie instrumentów, image w stylu Ameryki lat ’70, do tego wielkie zaskoczenie odbiorem ze strony polskiej publiczności i mnóstwo uśmiechu. Koncert był tak dobry, że sami muzycy postanowili go trochę przedłużyć (ku, zapewne, niezadowoleniu technicznych sceny). Eagles of Death Metal to zdecydowanie jeden z tych zespołów, w których koncercie trzeba uczestniczyć przynajmniej raz w życiu.

Eagles of Death Metal - Open'er Festival 2015

Eagles of Death Metal – Open’er Festival 2015; fot.: Filip Janowski

Tego samego wieczoru na scenach pojawiali się jeszcze The Libertines, Django Django czy Refused, ale to godzina 0:15 na głównej scenie była jedną z najbardziej wyczekiwanych chwil dnia. Koncert Major Lazer, bo o tym mowa, to niesamowicie intensywne show. „Teraz wszyscy zdejmują koszulki! Okej! Na trzy wszyscy wyrzucają swoje koszulki w górę!” – to tylko jedno z wielu zadań postawionych przed publicznością tego wieczoru. Każde zostało wypełnione. Nie zabrakło wielkiej ilości dymu, efektów świetlnych i tancerek, a sam Diplo w pewnym momencie wszedł do kuli do chodzenia po wodzie i… chodził w niej po zgromadzonych pod sceną fanach. Zupełnie innego typu show zafundowali Faithless, którzy w tym roku świętują 20 lat istnienia, choć… od 4 lat nie grają. Z okazji jubileuszu muzycy postanowili znów zebrać się razem i zagrać kilka koncertów, w tym jeden w Polsce – o 2 nad ranem na Open’er Festival. Kto wie, być może była to ostatnia okazja do zobaczenia ich na żywo. A oglądać było co! Walorów muzycznych zachwalać nie trzeba, bo Faithless to już legenda i klasa sama w sobie, ale ich występ na żywo zwalił z nóg nawet tych, którzy wiedzieli że będzie to fantastyczny koncert. Maxi Jazz jak zawsze świetnie prezentował się na scenie, od muzyków biło ciepło i przyjemność z grania, wszystko chodziło perfekcyjnie, a do tego dostaliśmy wielki pokaz świetlno-laserowy. Przy kawałkach takich jak „God Is A DJ”, „Insomnia” czy „We Come One” (zagrane na koniec po wschodzie Słońca!) nie sposób było nie „odpłynąć”.

 

DZIEŃ TRZECI

 
Dzień trzeci został przez wielu openerowiczów określony „chillowym”. I coś w tym jest, zwłaszcza jeśli nie brać pod uwagę ostatniego koncertu na Main Stage – ale o nim za chwilę. Jednym z pierwszych koncertów tego dnia był występ Taco Hemingwaya na Alter Stage. Młody polski muzyk zdawał się rozkochać w sobie publiczność, bo wiele osób mówiło później o tym koncercie. Ja sam udałem się w tym czasie na Main Stage, gdzie swoją muzykę prezentowali The Vaccines. Pojawiło siękilka starych hitów i, co nie dziwi, sporo kawałków z nowej płyty. „Minimal Affection” czy „Dream Lover” brzmiały fenomenalnie, a Justin Hayward-Young oprócz tego że świetnie śpiewa i gra na gitarze, okazuje się być bardzo dobrym aktorem, dzięki czemu z koncertu zrobiło nam się małe przedstawienie. Kolejnym zespołem, który pojawił się na głównej scenie była islandzka formacja Of Monsters and Men. Pełen byłem obaw czy publiczność nie będzie stać drętwo aż rozbrzmi utwór „Little Talks”, na szczęście tak się nie stało i wszyscy bawili się przy całym secie. W międzyczasie na innych scenach prezentowali się Jose Gonzalez (zdania na temat koncertu są podzielone, ale to kwestia gustu muzycznego – takie dźwięki trzeba lubić) oraz Thurston Moore i Jonny Greenwood. W końcu o 22 na głownej scenie pojawili się Mumford and Sons. Wiedziałem, że zbiorą sporą publiczność, ale mimo to wielkość tłumu zgromadzony pod Main Stage mocno mnie zaskoczyła. Mumfordzi zagrali bardzo dobry koncert, momentami porywając publiczność piosenkami, a chwilami kupując ludzi przeróżnymi żartami („Kto jest z Rosji? Patrzcie, tam są. Zajmiemy się nimi później”) czy próbami mówienia po polsku („Daniec” jako „taniec”). Gratką dla festiwalowiczów było także wspólne wykonanie jednego z utworów z muzykami zespołu The Vaccines. W połowie koncertu Mumford and Sons na Alter Stage zaczeli grać Swans, ale Mumfordzi byli tak dobrzy, że nikt nie kwapił się do zmiany lokalizacji.

O północy na głównej scenie pojawił się człowiek, który został chyba nieco skrzywdzony umiejscowieniem w rozkładówce. Klimatem muzycznym zupełnie nie pasował do wykonawców, którzy pojawili się tego dnia na scenach Open’era. Szkoda, bo sami organizaotrzy pisali, że to dla nich wyjątkowy koncert, a w pewnym momencie pod sceną pojawił się sam Mikołaj Ziółkowski, bujając się, kiwając głową i wczuwając się w klimat tworzony przez artystę. Mowa o D’Angelo, legendzie czarnych brzmień, która wystąpiła na festiwalu z projektem D’Angelo and the Vanguard. D’Angelo i jego zespół zaserwowali nam krótki, ale bardzo bujająco-taneczny set, wprost perfekcyjnie dopracowany pod względem zgrania, a dodatkowo urozmaicony barwnymi strojami muzyka oraz błyszczącymi gitarami. Mnóstwo energii płynęło nie tylko z muzyki, ale i z samego artysty, którego nie zniechęcał nawet fakt, że zgromadzona publika nie znała tekstów jego piosenek. Zabawa była przednia i aż żal, że pod główną sceną zebrało się stosunkowo mało ludzi. Ale kto był, ten bawił się świetnie, a wielu (w tym także ja) uznało ten występ za koncert dnia. I to pomimo tego, że o 2 nad ranem na tej samej scenie pojawił się zespół The Prodigy. Gigantyczna liczba fanów, mnóstwo ludzi w koszulkach nawiązujących jeśli nie do samego zespołu, to do jego twórczości, dym, światła i ogromna ilość decybeli – tak można opisać ten koncert w skrócie. Ciężko powiedzieć tu coś odkrywczego – The Prodigy od lat na scenie prezentują się świetnie, nie dziwi więc, że tak wiele osób postanowiło bawić się przy ich koncercie mimo późnej pory. Mimo tego, że ciężko im cokolwiek zarzucić, uważam że D’Angelo pobił The Prodigy na głowę klasą występu. Mniej krzyku i sztucznego wytwarzania chaosu, a więcej muzyki na najwyższym poziomie.

 
DZIEŃ CZWARTY

 

 

Kasabian - Open'er Festival 2015

Kasabian – Open’er Festival 2015; fot.: Filip Janowski

Ostatni dzień festiwalu to dzień z jednej strony pełen radości z tego, że festiwal wciąż trwa, a z drugiej pełen smutku i nostalgii, bo to dzień… ostatni. Koncertowanie na głównej scenie rozpoczął Skubas. Mimo dopiero 16:30 i pełnego słońca (czwartego dnia było bardzo upalnie) tłum był całkiem spory, ale nic dziwnego bo Skubas po raz kolejny udowodnił, że doskonale wie co robi. O 17 na Tent Stage swój koncert rozpoczęła Elliphant. Przyznam szczerze, że to chyba moje największe zaskoczenie na tegorocznej edycji Open’era. Spodziewałem się poprawnie śpiewającej wokalistki z przyjemnymi piosenkami, a otrzymaliśmy niezwykle ciepłe, energiczne show DJa i wokalistki, która z uśmiechem na twarzy bawiła się dobrze razem z publicznością, przy okazji czarując jej żeńską część swoją charyzmą i zaangażowaniem, a męską część dodatkowo swoim urokiem i wdziękiem. Elliphant powtarzała również, że ten koncert to dla niej bardzo osobisty i ważny moment i cieszy się z tak pięknego odbioru. Rzecz w tym, że nie dało się jej odebrać negatywnie, a nogi same tupały – nawet jeśli ich właściciel tego nie chciał.

Hozier - Open'er Festival 2015

Hozier – Open’er Festival 2015; fot. Filip Janowski

O 19:45 na Main Stage wszedł Hozier – człowiek, który jedną piosenką podbił cały świat w mgnieniu oka. Warto jednak odnotować, że pomimo znacznie większej popularności „Take Me To Church” od jakiejkolwiek innej piosenki Irlandczyka, openerowska publiczność bawiła się równie dobrze przy każdym innym utworze. Ba! Większość znała bardzo dobrze całą płytę, rozpoznając i nucąc piosenkę za piosenką. Atmosfera była ciepła, Hozier był niezwykle szczęśliwy z powodu przyjęcia jakie go spotkało, a jakby tego było mało to w głowie zostanie bardzo przyjemny obrazek. Otóż ze względu na upał jaki panował tego dnia, podczas piosenki „Someone New” Straż Pożarna rozwinęła węża i polewała rozgrzanych festiwalowiczów wodą – ku uciesze ich, Hoziera i samych strażaków. Godzina 21 i Tent Stage to koncert formacji Years & Years. Z kilku różnych powodów nie byłem w stanie dotrzeć na ten koncert, czego bardzo żałuję, bo krążą głosy, że to jeden z lepszych występów tegorocznej edycji. Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło – dzięki nieobecności na Years & Years mogłem pojawić się w okolicach Main Stage nieco wcześniej i zająć dobre miejsce przed koncertem Kasabian. Było warto, bo choć na początku zastanawiałem się skąd coroczne nominacje do nagród w kategoriach typu „Best Live Performance”, to zrozumiałem to już po kilku piosenkach. Świetna forma całego zespołu (brawa zwłaszcza dla Toma), pokazy laserowe (zapierały dech w piersiach) i hit za hitem, mieszane z… hitami z nowej płyty. Przy „Underdog”, „Fire” (publiczność śpiewała główny riff jeszcze dobre kilka minut po skończeniu piosenki) czy „Eez-eh” nie dało się nie skakać i śpiewać. A gdyby ktoś był nienasycony, to panowie postanowili dorzucić jeszcze trochę muzyki od The Doors. Pod koniec koncertu Kasabian na Tent Stage swój koncert rozpoczeła St. Vincent. Wielkie przedstawienie ze szpitalnym łożem i ruchami a’la roboty to nic dziwnego biorąc pod uwagę ekscentryczność brzmienia muzyki Annie Clark, ukrywającej się właśnie pod pseudonimem St. Vincent.

Disclosure - Open'er Festival 2015

Disclosure – Open’er Festival 2015; fot.: Filip Janowski

O godzinie 0:30 na Main Stage weszli ci, któzy dwa lata temu występowali na Tent Stage jako debiutanci (sami zapamiętali to jako „jakiś mały namiot”). W 2013 na ich koncercie ludzie wręcz wylewali się z namiotu. W tym roku pod Main Stage zebrało się co najmniej dwa, jak nie trzy razy tyle osób co wtedy. A to wszystko za sprawą Disclosure – dwóch chłopaków którzy tworzą taneczną muzykę, miksują ją na swoich komputerach, do tego grająna perkusjach elektronicznych, a jeden z nich dogrywa również na basie. W tym roku dorzucili również przeróżne, idealnie zgrane z muzyką wizualizacje, wyświetlane na gigantycznym ekranie umieszczonym za nimi (zasłaniał cały tył sceny), podeście z wyświetlaczem i wyświetlaczu podwieszanym, a do tego zadbali o oprawę świetlną i zestaw reflektorów zmieniających swoje położenie i układ w trakcie koncertu. Swoją drogą podczas „You and Me” na scenę postanowili wejść muzycy Kasabian – tak po prostu, żeby potańczyć. Krótko mówiąc – ogromna dyskoteka ze świetną oprawą wizualną, idealne zamknięcie Main Stage. Openerowicze byli jednak wciąż nienasyceni (poza tym nikt nie chciał iść do domu), więc kiedy tylko Disclosure skończyli koncert, spod głównej sceny ruszyła pielgrzymka w stronę Tent Stage, gdzie o 2 nad ranem swój koncert rozpoczynał Flume. W normalnej sytuacji namiot zapewnie byłby zapełniony w około 3/4 pojemności. Ze względu na to, że był to ostatni dzień festiwalu, a nawet ostatni jego koncert, sytuacja wyglądała nieco inaczej. Namiot był wypełniony po brzegi (miało się wrażenie, że zaraz zacznie tańczyć metalowa konstrukcja), a poza jego obrębem stały (lub leżały – byli i tacy) nie dwa, nie trzy, ani nie pięć, a kilkanaście (jeśli nie więcej!) rzędów ludzi. Nikt nie chciał iść do domu i kończyć tegorocznej przygody z Open’er, więc Flume doczekał się przeogromnej publiczności, która wykrzesywała z siebie resztki sił. Choć z drugiej strony – nie trzeba było się specjalnie starać, Flume zrobił bowiem świetną imprezę z bardzo tanecznymi rytmami (przy „Holdin’ On” nie było chyba ani jednej osoby która stała nieruchomo). Usłyszeć można było najnowsze produkcje, jak „Some Minds”, oraz znane już hity, na przykład „Drop The Game” nagrane z Chetem Fakerem (co pozwoliło przypomnieć sobie klimat z jego koncertu – Chet również zagrał ten utwór).

Main Stage Open'er Festival - godz. 3:30 ostatniego dnia festiwalu

Main Stage Open’er Festival – godz. 3:30 ostatniego dnia festiwalu; fot.: Filip Janowski

Tym sposobem Open’er 2015 dobiegł końca. Znaczna część openerowiczów dreptała jeszcze tu i tam po miasteczku festiwalowym, często bez celu, byle tylko jeszcze trochę tu pobyć. Kierując się ku bramkom wyjściowym trzeba było uważać na zatrzymujących się co chwilę w okolicach głównej sceny ludzi, którzy oragnęli zrobić jej jeszcze jedno, ostatnie zdjęcie i pomachać ręką na „do widzenia”.

 

POZAMUZYCZNIE

 

Oprócz mnóstwa fantastycznych doznań muzycznych, Open’er proponuje wiele innych atrakcji. Dla fanów mody, już od wielu lat, organizatorzy przygotowują Fashion Stage. Po raz kolejny na festiwalu pojawił się też teatr. W tym roku uczestnicy mogli oglądać dwa spektakle: „4.48 Psychosis” oraz „Cokolwiek się zdarzy, kocham cię”. Tego roku do listy okołoteatralnych atrakcji dołączył Klub Komediowy, stworzony we współpracy z Comedy Central. Mogliśmy podziwiać dwa przedstawienia teatru improwizowanego, zestaw skeczy oraz bitwę na dubbingi. Dla miłośników słowa pisanego zorganizowano „Książkę na Openerze”, a w jej ramach spotkania z autorami (np. z Zygmuntem Miłoszewskim).

Nie zabrakło również muzeum. Więcej na ten temat Barbara Wróbel:
W tym roku organizatorzy położyli nacisk na sztukę lokalną i zaprezentowali openerowiczom dzieła artystów z trójmiasta, przede wszystkim tych związanych z Państwową Wyższą Szkołą Sztuk Plastycznych w Gdańsku. Wśród artystów, których prace mogliśmy zobaczyć byli między innymi Jacek Staniszewski, Piotr Józefowicz, Jarosław Fliciński czy Andrzej Awsiej i Joanna Kabala. Wystawa zorganizowana była przy współpracy z Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, a zatytułowana została „Nikt nam nie wezmie mlodosci – jak sztuka i muzyka lat 80. stworzyły alternatywne Trójmiasto.” Tematycznie odnosiła się do schyłku PRL-u w Polsce i, jak możemy się domyślać, miała silny wydźwięk polityczny. Sztuka tworzona w tym czasie była głosem buntu młodych względem władz, wyrażonym w formie malarstwa, rzeźby, fotografi, plakatu czy filmu.
Osobiście moją uwagę przykuły obrazy pochodzącego z Lublina Piotra Józefowicza, głównie ze względu na warsztat artysty oraz doskonałą umiejętność operowania perspektywą i kontrastami kolorystycznymi. Jego obraz pt. „Droga Krzyżowa”, składający się z 14 części, przedstawia moment egzekucji Chrystusa. Co ciekawe, został ujęty z punktu widzenia skazanego, a bohaterami kompozycji są przyglądający się ludzie. Innymi wyróżniającymi się obiektami były postacie wyrzeźbione przez Grzegorza Klamana w drewnie polichromowanym.
Ogólnie rzecz biorąc wystawa po raz drugi okazała się dużym sukcesem. Zainteresowanych jej obejrzeniem było dużo, co nie dziwi, gdyż organizatorzy zadbali o to, by poziom sztuki zaprezentowanej na festiwalu nie odbiegał od tego co przygotowali dla fanów muzyki.

 

PODSUMOWUJĄC

 

Za nami kolejna udana edycja Open’era. Festiwal nie zawodzi organizacyjnie i po raz kolejny udowadnia, że organizatorzy doskonale wiedzą co robią. Cieszą koncerty, cieszy fakt, że wprowadzane są zmiany (nawet jeśli nie wszystkie się podobają, to jednak wciąż znak, że organizatorzy szukają jak najlepszych rozwiązań), cieszą także pozamuzyczne atrakcje, których z roku na rok jest coraz więcej. Cieszy również to, że na Open’era można przyjechać nie znając większości wykonawców i bawić się fantastycznie, wyjeżdżając zaskoczonym, że tak szybko minęło (znam osobiście takie przypadki!). Teraz pozostaje tylko uzbroić się w cierpliwość i czekać na przyszłoroczną edycję Open’er Festival by móc znów poczuć jego niepowtarzalną atmosferę. Mam tylko nadzieję, że w przyszłym roku pogoda również dopisze (tak słonecznego festiwalu jak w tym roku nie było jeszcze nigdy, co wielokrotnie podkreślali sami organizatorzy), bo o poziom artystyczny absolutnie się nie boję.

Filip Janowski

Share Button
Opublikowano w Aktualności, Bez kategorii, Muzyka