In Flames – Siren Charms, recenzja

Drogi Czytelniku, jeśli za największe dzieło In Flames uważasz „Clayman”, a po tym jak obiecali wszystkim, że omawiany poniżej album będzie ich najlepszym wydawnictwem, spodziewałeś się krążka z dziesięcioma klonami „Take This Life”… To nie czytaj dalej, a tym bardziej nie słuchaj. Dla własnego spokoju. Chyba, że nie boisz się zmian. In Flames się nie bali.

In Flames to jeden z tych zespołów, o których nie mówi się źle. Taki Szwedzki Slayer. No bo jak tu mówić źle skoro nie dość, że byli pionierami gatunku, to jeszcze nigdy nie nagrali słabej płyty. Tym większa radość, granicząca nawet z podnieceniem, towarzyszyła entuzjastom tej kapeli, kiedy podczas raportów ze studia, z wypiekami na twarzach i bez cienia skromności zapewniali, że „Siren Charms” będzie ich najlepszym albumem. Spokój nas wszystkich przed premierą tej płyty był jak skandynawska niedziela – nikt nawet nie wiedział, że można się martwić. Przyszedł pierwszy singiel. Później kolejny i faktycznie przysłowiowe kopary opadły. Problem w tym, że z zupełnie innego powodu niż ktokolwiek się spodziewał. Gdzie stare In Flames? Co się stało z wokalistą? Cała ta płyta będzie tak toporna? Zaczęła się zborowa panika i fala krytyki, którą czas najwyższy powstrzymać, bo ludzie nie zawsze nadążają za rewolucją.

siren-charms

„Siren Charms” zaczyna się trochę jak motyw ze „Szczęk”. Coś się zbliża, nadchodzi coś masywnego! Ależ zaraz zmasakruje nam uszy riff w stylu „Take This Life”, jak będzie pięknie!… Nie. Bo niby za jakiś czas wita nas ten In Flames’owy groove, mamy melodyczne partie gitar, muzycznie jakby to samo, ale co to za wokale? „Panie, gdzie jest darcie japy ja się pytam?!” Nie ma. I poza nielicznymi wyjątkami nie będzie. Na „Siren Charms” wokale są czyste jak łza. Chociaż nie, to złe określenie. Są czyste jak diabli. Bo nadal ma to wszystko „pazur”, który jednak skutecznie irytuje przez pierwsze 4 piosenki przy pierwszym słuchaniu. Czyja to wina? Tylko i wyłącznie nasza. Tak, Twoja drogi Czytelniku i moja. Bo wszyscy tak się do starego In Flames przyzwyczailiśmy, że daliśmy się zaskoczyć. Szwedzi zrobili nam muzyczną hiszpańską inkwizycję.

Pierwsze słuchanie tej płyty kosztuje trochę dobrej woli, ale w końcu nadchodzi piąty utwór – „With Eyes Wide Open”, najwolniejszy na płycie. To przełomowa chwila na tym krążku, bo po kolejnym wolnym intrze, ortodoksyjni fani padają ostatecznie w konwulsjach, za to wszyscy pozostali właśnie tutaj uświadamiają sobie: „Hej, ten wokal ma sens. To w zasadzie fajnie, że on już na mnie nie krzyczy jak ten gość z reklamy marketu z RTV”. Wokalista In Flames poczynił nieziemski postęp w kwestii swojego warsztatu. Jasne, jego umiejętności nikt nigdy nie kwestionował, ale umówmy się, nie był on pierwszym skojarzeniem kiedy padało określenie „uniwersalny wokal”. Po przesłuchaniu „Siren Charms” widzę go w jednym rzędzie z Coreyem Taylorem, a to już pierwsza liga. Trochę przypomina to historię Jamesa Hetfielda, który po nagraniu „St. Anger” stwierdził „To, że jestem legendą nie znaczy, że muszę do końca życia wyć jak prosię” i zapisał się na lekcje śpiewu, co momentalnie nadało ich koncertom nową jakość.

Mamy zatem wokalną rewolucję, która – jeśli do niej przywykniemy – sprawia, że nie możemy wyjść z podziwu jak to pięknie pasuje do muzyki, która… No właśnie, a jak się mają partie instrumentalne? Tu nikt nie ma wątpliwości, że to In Flames. Riffy masywne jak wielki, szwedzki łoś, melodie chwytliwe jak ceny w Ikei, nie ma problemu z rozpoznaniem stylu, ale jednak i tutaj czuć powiew świeżości. Mamy wyjątkowo twórcze intra, w utworze tytułowym usłyszymy breakedown tak syntetyczny (w „klawiszowym” tego słowa rozumieniu), że nawet w In Flames budzi on zdumienie, a w kilku utworach gitarzyści zapięli w pętle efektów tyle zabawek, że wyczarowali zupełnie kosmiczne dźwięki.

To jest moment, w którym jakiś ortodoksyjny fan, ocierając pianę z ust zapyta: „Ale po co to wszystko?! Źle było? Super było! Czemu In Flames eksperymentują?!” Na pewno chcesz wiedzieć? Dobrze, ale ostrzegam, że zaboli. Głównie dlatego, że ich na to stać. In Flames to pionierzy melodic death Metalu i przez długie lata wyznaczali trendy. Przyszedł jednak moment, w którym uświadomili sobie, że w tej kategorii zrobili już wszystko i może by tak spróbować czegoś nowego. Trzeba mieć do tego jaja, prawda? Ale to nie koniec, bo In Flames zdali sobie sprawę z czegoś, z czym nie chcą się pogodzić ich fani na całym świecie. Jespera, kultowego gitarzysty, który stworzył większość ich kultowych utworów, już w zespole nie ma. Od pięciu lat! Co więcej: nie wróci. Panowie wreszcie postanowili przestać udawać, że jest inaczej i pisać piosenki w starym stylu. Jest nowy skład, nowy gitarzysta i nowa moc twórcza. To kolejna przełomowa decyzja, której efekty słyszymy na „Siren Charms”. A finansowo? Też mogli sobie na to pozwolić, bo In Flames to marka, dzięki której nie muszą się martwić o przyszłość, a sale koncertowe i tak zawsze będą pełne. Bo, drogi ortodoksyjny fanie, obaj wiemy,że i tak pójdziesz na ich koncert usłyszeć ukochane „Take This Life”. I nie dziwię Ci się. Też pójdę. Ale tym Szwedom na scenie nie robi to już różnicy. Robią swoje, robią coś nowego. Ze starymi fanami, albo bez nich. Stać ich na to.

Kilka miesięcy temu Arch Enemy wydało przełomową dla siebie płytę w nowym składzie, teraz zrobiło to In Flames i chociaż tutaj trudno było momentalnie się przestawić i nauczyć się cieszyć z tej płyty, to o obydwie kapele jestem spokojny. Kompletnie zaskoczyli swoim nowym wcieleniem, ale po przesłuchaniu płyty znowu powiem to, co fani szwedzkich pionierów melodic death metalu powtarzają od lat: In Flames we trust.

Wojtek Drewniak

Share Button
Print Friendly, PDF & Email
Opublikowano w Muzyka